Nawet najlepsi bramkarze na świecie popełniają czasami babole, a w hicie na takim poziomie mieliśmy aż dwa. Alisson Becker i Thibaut Courtios solidarnie podarowali po bramce rywalom. Błędy zostały jednak przyćmione przez fantastyczny comeback Realu, który po prostu zagrał jak klasyczny Real i odrobił stratę z 0:2 na 5:2.
Ile razy widzieliście już taki mecz? Palców jednej ręki by nie starczyło, a może nawet i dwóch. Po jednej stronie Real Madryt, po drugiej drużyna X, może być jakakolwiek. No i tenże Real Madryt dostaje raz obuchem w łeb, a za chwilę, gdy się jakimś cudem podniesie, to dostaje tym obuchem jeszcze raz. Nie no, teraz to już na pewno nie wstanie. Bo przecież leży i nie oddycha. A jednak… Cała zeszłoroczna Liga Mistrzów wyglądała właśnie w taki sposób. W niewyobrażalnym stylu Real raz jeszcze, raz jeszcze i raz jeszcze udowadniał niedowiarkom, że nie ma takich sytuacji, z których nie da się wyjść. To wyłamywało się z jakichkolwiek schematów i nie dało się tego w żaden sposób logicznie wyjaśnić. Ta magiczna aura nie opuściła Królewskich, bo właśnie na Anfield zagrali tak, jakby to była Liga Mistrzów w sezonie 2021/22. Znów byli na dnie, złapali się brzytwy i wstali.
Wszystko zaczęło się dla Liverpoolu fantastycznie. Zespół Jurgena Kloppa przystąpił do tej 1/8 pewny siebie, bo nareszcie udało się wygrzebać z dołka i wygrać derby Merseyside, a później pokonać silne Newcastle, które walczy przecież o TOP4. Obie te wygrane wydarzyły się do tego w przekonującym stylu, nawiązującym do “tamtego” Liverpoolu. Żaden tam fart, tylko dominacja i pełen konkret. Zniknął gdzieś apatyczny środek pola, nieskuteczni napastnicy i nawet Alexander-Arnold przypomniał sobie, z czego w swoich najlepszych momentach słynął, posyłając swoje charakterystyczne podania, jakby to było najprostsze na świecie. Na początku meczu z Realem oglądaliśmy właśnie taki Liverpool – wybiegany, pewny, wykorzystujący błędy. Darwin Nunez pokazał, że zaczyna się rozkręcać. Najpierw asysta w derbach Merseyside, potem bramka z Newcastle po pewnym, siłowym uderzeniu, a teraz napoczęcie Realu i to golem z piętki!
W 14. minucie było już 2:0 dla Liverpoolu. I tutaj mamy do czynienia z babolem numer jeden. Thibaut Courtois opanował piłkę od swojego obrońcy, tak się przynajmniej wydawało… bo za chwilę odbiła mu się od drugiego kolana, a już zabierał się z nią w drugą stronę. Mohamed Salah skorzystał z prezentu i ucieszył fanów na Anfield. Liverpool miał zwycięzcę Ligi Mistrzów sprzed roku na widelcu, była okazja na wielki rewanż za Stade de France. Wtedy Courtois miał cztery nogi i cztery ręce. Nic nie chciało wpaść do jego siatki. Tym razem sam podarował przeciwnikom gola. Oddał to, czego nie chciał dać wcześniej w finale. Liverpool w takiej formie miał to wszystko zmarnować? Okazało się, że tak, bo tego wieczoru w obronie The Reds grała zgraja parodystów i grający w niej oscarową rolę Joe Gomez. To, co nastąpiło od stanu 0:2 można nazwać deklasacją, ośmieszeniem, rozwalcowaniem, rozjechaniem albo jak kto sobie woli. Real Madryt zdobył pięć bramek z rzędu i wygrał na Anfield 5:2.
To, co wyprawiał tego wieczoru Joe Gomez powinno być pokazywane na wykładach w rozdziale – jak nie należy grać w piłkę. Pierwszy gol – zrobił sobie z niego zasłonę Vinicius Junior. Nie z niego pierwszego i nie ostatniego, ale zamieszany w stratę gola był. Odnotowano. Podobnie jak Fabinho i Trent Alexander-Arnold. Wypada raczej przyklasnąć kunsztowi Brazylijczyka. Drugi gol? Znów Joe Gomez, choć tym razem niebezpośrednio. 90% babola odwalił Alisson, który nabił piłką Viniciusa, ale angielski obrońca widząc pressującego rywala, który akurat pędził w kierunku bramkarza i nie musiał się zatrzymywać, by zmienić kierunek biegu, mimo to podał Alissonowi piłkę i dał mu mało czasu na reakcję. Numer trzy? Faul Gomeza przed polem karnym, później po tym wolnym wpadła bramka. Bramka numer cztery? Proszę bardzo, można powiedzieć, że to nawet samobój Gomeza, a na pewno chociaż rykoszet, który totalnie zmylił Alissona. Piąty gol? Tu akurat jego winy jest najmniej, bo zawalił Fabinho, tracąc piłkę na rzecz Modricia, ale i tak Gomez przynajmniej zagrał epizodyczną rolę, bo dał się zrobić na raz Benzemie i się biedny obrócił dookoła własnej osi.
Występ Joe Gomeza jest uosobieniem tego, co wyprawiał w obronie Liverpool. Pozazdrościć takiego solidnego defensora. Oczywiście napastnikom rywali.