Arsenal obrał kurs na mistrzostwo i nie zatrzymuje się nawet na tych teoretycznie najgroźniejszych przeszkodach. Na Emirates Stadium Kanonierzy w tym sezonie nie przegrywają. Przekonał się o tym także Manchester United.
Arsenal wygrał 3:2, choć najpierw musiał odrobić stratę z 0:1, a ostatnią bramkę zdobył w 90. minucie. Oglądając to spotkani, było widać różnicę przede wszystkim mentalności. To Kanonierzy dominowali posiadaniem piłki, licznymi okazjami i po prostu większą determinacją. Kiedy stracili przypadkowego gola na 2:2, to ich nie podłamało ani nie zniechęciło. Dążyli do tego, by w końcówce wyrwać bardzo cenne trzy punkty i ostatecznie zrobili to za pomocą Eddiego Nketiaha. Arsenal dominował w środku pola, gdzie co rusz po piłkę schodził Ołeksandr Zinczenko. Ukrainiec miał najwięcej kontaktów spośród wszystkich na boisku – 86 i duży udział przy bramkach numer jeden i numer trzy. Po tej zwycięskiej realizator transmisji wyłapał jego reakcję, gdzie z wielką pasją cieszył się razem z kibicami. Mógł sobie pozwolić na spokój w środkowej części boiska, bo gołym okiem widać było wyrwę. Wszystko przez pauzującego za kartki Casemiro…
Eddie Nketiah wyrasta na wielkiego bohatera. O kontuzji Jesusa nikt już nie pamięta, bo Anglik doskonale go zastępuje. Może nie ma takiego wpływu na pressing, nie pracuje tak w tym elemencie, ale za to jest zdecydowanie bardziej skuteczny pod bramką przeciwnika. Ich minuty w tym sezonie Premier League są porównywalne – Gabriel Jesus rozegrał 1453, a Eddie Nketiah 1290. Ten drugi nie marnuje tyle doskonałych szans. Brazylijczyk spartolił aż 15 tych, określanych w statystykach jako “wielkie szanse”. Nketiach nie wykorzystał “tylko” pięciu takich okazji. Wcześniej 23-letni Anglik wchodził na kilka minut ligowych – siedem, osiem, jedenaście, trzynaście albo na minutę z Liverpoolem. Nie mógł niczego udowodnić w takim czasie. Wszystkie swoje bramki (cztery) w Premier League zdobył po mundialu, czyli w momencie, w którym musiał zastąpić Jesusa. W tym dwie z Manchesterem United. Zastąpił go lepiej, niż się ktokolwiek spodziewał.
Arsenal dysponuje prawdziwym teamem, w którym to role liderów w ataku każdym meczu przejmują inni zawodnicy. W początkowej fazie sezonu w ofensywie szalał Gabriel Martinelli, a kiedy wpadł w dołek formy, to asystować i strzelać zaczął Martin Odegaard. Cztery ofensywne strzelby wymieniały się odpowiedzialnością – Martinelli, Jesus, Saka i Odegaard. Teraz Jesusa zastąpił Nketiah i świetnie się w ten kwartet wpasował. Żeby tego było mało, to Arsenal ma też najlepszą i obronę w całej lidze. Mniej bramek traci co prawda Newcastle, ale nawet bezpośredni mecz między tymi zespołami pokazał, że Sroki mają trochę więcej szczęścia. Arsenal traci za to tyle bramek, ile wskazuje mniej więcej współczynnik expected goals, czyli krótko mówiąc jakość szans rywali Kanonierów odpowiada ich 16 straconym bramkom.
Na 19 rozegranych spotkań Arsenal punkty zgubił zaledwie trzy razy, u siebie nie przegrał meczu. Na Emirates polegli: Liverpool, Tottenham i Manchester United. Udało się tylko zremisować Newcastle, ale “udało” to dobre słowo. Przede wszystkim kiedy włączy się spotkanie Arsenalu, to widać u nich mentalność zwycięzców. Grają tak, jakby każdy kolejny mecz był tym o mistrzostwo. Pięć punktów przewagi nad Manchesterem City i mecz rozegrany mniej to jest wielki handicap. Erik ten Hag wpuścił Freda za Antony’ego, żeby bronić remisu, a to Arsenal dążył za wszelką cenę do wygranej i cel osiągnął. A to wszystko mając drugi najmłodszy zespół w Premier League (za Southampton). Manchester United był i tak godnym rywalem, bo potrafił się odgryźć, korzystał z nielicznych szans. Wreszcie spotkanie między tymi drużynami przypomniało stary dobry klasyk z czasów Wengera i Fergusona, bo oba teamy są na fali wznoszącej. To Arsenal wznosi się jednak wyżej.