Arsenal nie jest w najlepszej formie i właśnie stracił pozycję lidera Premier League. Stało się to po porażce z Manchesterem City na własnym stadionie. Obrońcy Kanonierów popełniali wręcz idiotyczne błędy i można powiedzieć, że przegrali dwa spotkania na raz. Jedno z rywalem, a drugie sami ze sobą.
Nie jest to najlepszy czas dla podopiecznych Mikela Artety. Trzy ostatnie mecze w Premier League to dwie porażki – z Evertonem (link) i Manchesterem City, a w sumie wywalczony tylko jeden punkt z Brentford. Towarzyszył temu skandal związany z tym, że Lee Masonowi zapomniało się narysować linię, bo skupił swoją uwagę na innym pojedynku w polu karnym. Minimalizm nie popłacił i punkty zostały przez Arsenal stracone. Arteta był wściekły, domagał się wyjaśnień związanych z analizą VAR. Nie nazywał tego błędem, a po prostu brakiem profesjonalizmu i zrozumienia pracy. Wyjaśnienia? Proszę bardzo panie Mikel, Masona po prostu odsunięto od obowiązków na jedną kolejkę i… fajrant, takie to przyznanie się do błędu. Gol Toneya wydarzył się w 74. minucie, Arsenal miał jeszcze czas na odrobienie straty, ale tego nie zrobił, a karygodny błąd wpłynął bezpośrednio na wynik.
Ta wściekłość Artety pokazała też, że w Arsenalu zrodził się kryzys. Bo przecież można było wcześniej “zamknąć” tamten mecz, ale był to naprawdę trudny pojedynek dla Kanonierów. Niby stworzyli więcej okazji, oddali więcej strzałów, ale to goście mieli po swojej stronie te klarowniejsze, choćby w pierwszej połowie. Lewy wahadłowy Rico Henry źle ułożył stopę i nie domknął akcji na długim słupku, a w innej akcji Ivan Toney przyładował z jedenastu metrów w poprzeczkę. Ramsdale nie miałby tam żadnych szans. Hiszpański trener wiedział więc, jak trudny był to mecz, jak szczęśliwe i wcale nie takie oczywiste było prowadzenie 1:0 od 66. minuty i wejścia jokera z ławki rezerwowych – Leandro Trossarda. Można było przepchnąć trzy punkty. Wściekł się, bo szczęście było tamtego dnia po stronie Kanonierów, a punkty ostatecznie zawalił sędzia w niewytłumaczalny sposób.
Szansą na odkucie był hit z Manchesterem City. Arsenal ma swoisty kompleks tej drużyny. Ta porażka 1:3 była… jedenastą z rzędu w samej Premier League! Co za seria. Środowa Liga Mistrzów miała pecha. Mało kogo obchodziły mecze 1/8, skoro na horyzoncie wielki hit Premier League pomiędzy liderem i wiceliderem. Jeżeli ktoś miał wykupiony serwis streamingowy, który ma prawa transmisyjne, to nawet nie myślał o odpaleniu Ligi Mistrzów. Arsenal – Manchester City przyćmił europejskie rozgrywki. Mecz miał się odbyć we wrześniu, później… w październiku, ale został przełożony przez sekwencję pewnych zdarzeń. Najpierw oczywiście w związku ze śmiercią Królowej Elżbiety II przełożono wszystkie spotkania. Hit Arsenal vs Man City wciśnięto na 19 października, ale… trzeba było też rozegrać inny przełożony mecz, ten Ligi Europy z PSV i ostatecznie to jego wrzucono na czwartek – 20 października, a ten City Kanonierom przełożono na “kiedyś tam”. No i teraz mieliśmy to “kiedyś”. Długo trzeba było czekać na wakat w terminarzu.
Mecz był… dziwny. Manchester City wyglądał jak prime Atletico Madryt pod wodzą Diego Simeone. Drobne faule, zaczepki, gra na czas. Ederson powinien dziękować Bogu, bo kilka razy w pierwszej połowie przedłużał z wykopem piątki. Dostał żółtą kartkę, a później sprokurował karnego i mógł nawet wylecieć z boiska za drugie żółtko. Grający na lewej obronie Bernardo Silva co rusz kopał Bukayo Sakę. Pep Guardiola przyznał, że miał nowy pomysł taktyczny, ale okazał się on tragiczny. Na szczęście dla niego – skuteczny! Skuteczny, bo dla City grali obrońcu Arsenalu. Najpierw Tomiyasu podał do De Bruyne, to Belg sobie skorzystał i przelobował Ramsdale’a. W drugiej połowie zawalili kolejno: Zinczenko, Gabriel i jeszcze raz Gabriel. Defensorzy tracili piłkę w idiotyczny sposób. Ukraińca uratował Ramsdale, a Brazylijczyk przegrał 1 vs 1 z Haalandem i go skosił w polu karnym, ale akcję skasował wcześniejszy ofsajd. Gabriel znowu potem zawalił, bo podał do Bernardo Silvy, wyskoczył z obrony, tworząc dziurę dla Haalanda i z tej akcji zrodziła się bramka Jacka Grealisha. Na 3:1 trafił jeszcze Haaland, przerywając serię ponad 300 minut bez gola. Norweska maszyna nie przyzwyczaiła do takich przestojów.
To był historyczny mecz Pepa Guardioli. Dlaczego? Bo nigdy wcześniej jego drużyna nie miała tak niskiego posiadania piłki. 36% to najniższy wynik w całej karierze trenerskiej Katalończyka. Dziwnie było patrzeć jak City pozwala Arsenalowi rozgrywać, nie dominuje, tylko czeka. No i The Citizens doczekali się błędów, bo Arsenal popełniał ich całe mnóstwo. Dlatego dziwny to był mecz.