Osiem zwycięstw i tylko jedna porażka – to dotychczasowy bilans Arsenalu w Premier League, a więc 24 punkty na 27 możliwych. Arsenal jest bardzo pozytywną niespodzianką tego sezonu i wyrósł na… tak, tak, kandydata do walki o tytuł!
Na miejscu lidera Arsenal znalazł się po trzeciej kolejce i od tamtej pory ani na moment go nie oddał. Jeżeli wygra w następny weekend z Leeds United, to spędzi na nim całe dwa miesiące. Normalnie w środę 19 października obejrzelibyśmy hit Premier League, starcie mistrza Anglii z liderem z Londynu. Takiego spotkania jednak wtedy nie będzie, bo dzień później Arsenal zagra zaległy mecz z PSV w Lidze Europy. Terminarz skomplikowała śmierć królowej Elżbiety II i kwestie organizacyjne związane z pogrzebem. Chodziło o to, że policja skupiona na bardzo ważnej państwowej uroczystości nie miała wystarczającej liczby personelu, żeby zadbać o zabezpieczenie stadionu.
Przyzwyczailiśmy się, że to Liverpool i Manchester City w ostatnich latach walczą o tytuł mistrza. Klopp vs Guardiola, a reszta gdzieś tam tylko w tle uruchamiała się wówczas, gdy urywała ważne punkty faworytom. The Reds są pogrążeni w głębokim kryzysie, a liderzy tego zespołu nie mogą odnaleźć formy. Virgil van Dijk wygląda raczej jak Sotyrios Kyrgiakos, a Trent Alexander-Arnold ośmiesza się w akcjach defensywnych i niewiele daje z przodu. Nie mówiąc już o tym, jak bezbarwny jest Mohamed Salah po przedłużeniu kontraktu… Arsenal właśnie pokonał Liverpool 3:2 i nie będziemy analizować tego spotkania klatka po klatce. Wystarczy napisać, że to Kanonierzy byli tam lepsi, głównie w drugiej połowie. To oni przy stanie 2:2 dążyli bardziej do zwycięstwa, tworzyli więcej okazji, dominowali, mieli więcej jakości.
Rozegraliśmy dopiero dziewięć kolejek, a Arsenal ma już 14 punktów przewagi nad Liverpoolem. To Kanonierzy są kandydatem do tego, żeby pokrzyżować plany Erlingowi Haalandowi i spółce. Zagrać na nosie byłej drużyny z pewnością chciałby Gabriel Jesus, za którym w Manchesterze nie tęsknią. Brazylijczyk nigdy jednak nie miał takiego statusu i uwielbienia, jakim cieszy się w północnym Londynie. Z miejsca stał się idolem, pracuje w pressingu, jest pierwszym obrońcą i ma na koncie pięć bramek oraz trzy asysty w lidze. Z Liverpoolem co prawda żadnych liczb nie dorzucił, ale za ogrom włożonej pracy i tak pożegnały go owacje na stojąco, gdy opuszczał boisko w 91. minucie. Jesus zakochał się w Arsenalu z wzajemnością i spełnia się w roli lidera ofensywy. Roli, jakiej nigdy nie miał w City.
Arsenal zanotował tylko jedną porażkę – z Manchesterem United, gdzie jednak także był stroną dominującą, a przy innej interpretacji sędziego (faul na Eriksenie w środku boiska) mógł objąć prowadzenie po bramce Martinelliego. Później odkuł się w North London Derby, pokonując Tottenham, a teraz Liverpool. Ktoś powie – no, ale jest to wyjątkowo słaby Liverpool. Tylko, że Kanonierzy mają swoisty kompleks tej drużyny. Gdy naprzeciwko stają chłopcy Kloppa, to nogi zaczynają się plątać, a głowy nie dojeżdżają. The Reds wielokrotnie w ostatnich latach ośmieszali The Gunners. Głowy piłkarzy Arsenalu były jednak tego dnia na miejscu i odwrócili ten bolesny dla nich trend. Zaczęli już w 1. minucie, po bardzo mocnym początku i bramce Martinelliego.
Bukayo Saka i Gabriel Martinelli. Nikt w Premier League nie ma takiego duetu skrzydłowych. To oni w dużej mierze załatwili Liverpool. Pierwszy skończył z golem i asystą, natomiast drugi z dwoma golami, w tym pewnie wykonanym rzutem karnym na 3:2. Nie chodzi tu nawet o same bramki, ale napędzanie akcji, robienie popłochu w defensywie przeciwników. Dziś Arsenal ma bardzo młodą i radosną twarz. Tu na razie wszystko się zgadza – transfery, nietypowo ustawiony Ben White na prawej obronie, wyrastający na lidera defensywy William Saliba. Nawet w nowym świecie odnalazł się skreślany już sto pięć razy Granit Xhaka. Tak więc to były asystent Guardioli szykuje się na najpoważniejszego rywala, który postara się pokrzyżować plany o piątym mistrzostwie Anglii.