Sobotni rekord frekwencji na Stadionie Śląskim w meczu pomiędzy Ruchem Chorzów i Widzewem Łódź stał się przyczynkiem do powstania poniższego tekstu. Tekstu, który w XXI wieku, po latach zmian w polskim futbolu powinien być peanem na temat nowoczesnej infrastruktury stadionowej w naszym kraju. Czy po niemal 15 latach obiekty piłkarskie w Polsce osiągnęły europejski poziom?
SIEROTY PO KOMUNIE
Dokładnie 50087 wejściówek zostało sprzedanych na sobotni mecz PKO BP Ekstraklasy. Tym samym Ruch zdetronizował poznańskiego Lecha, który w XXI wieku na topowe mecze naszej ligi regularnie gościł ponad 40-tysięczną widownię poznańskiego obiektu. To naprawdę fantastyczny wynik, biorąc pod uwagę wciąż niewielką skalę popularności wizytowania stadionów piłkarskich nad Wisłą. Pokłosiem przeciętnego zainteresowania zwykłych kibiców wyjściem z domu i spędzenia czasu z ligowym futbolem na stadionie są wieki ciemne polskiej piłki.
Od upadku komuny przez całe lata 90-te i początek pierwszej dekady nowego tysiąclecia na obiektach piłkarskich będących reliktami upadku poprzedniego ustroju dominowała wszechobecna chuliganka. Zadymy stadionowe były na porządku dziennym nie tylko ligowej rąbanki, ale także meczów reprezentacji Polski, która do ery Jerzego Engela była europejskim średniakiem. Przeciętny Kowalski nie był zainteresowany przypadkowym dostaniem w „ryja” na kruszącym się, betonowym stadionie z powyrywanymi miejscami drewnianymi ławkami. Część takich obiektów nazywanych prześmiewczo przez fanów futbolu Estadio da Gruz lub rzadziej Kęp Nou (humorystycznie zmienione nazwy stadionów Benfiki Lizbona i Barcelony), do dziś straszy w części polskich miast m.in. w Olsztynie, Krakowie (Suche Stawy), Jastrzębiu-Zdroju, Grudziądzu, Elblągu, Tarnowie, Starachowicach, Rybniku czy Wałbrzychu. A wymieniać można by w nieskończoność.
Kiedy kolejne kraje modernizowały swoje infrastruktury sportowe, w Polsce pudrowano sypiące się ruiny. Do kruszącego się betonu montowano plastikowe krzesełka, stawiano lub remontowano maszty oświetleniowe, instalowano podgrzewane płyty muraw czy choćby budowano prowizoryczne zadaszenia głównych trybun, aby choć vipom i dziennikarzom na głowę nie padało. Przeżarty korupcją futbol potęgował konflikt kibiców z władzami piłkarskimi, które z każdym kolejnym przepisem traktowały ludzi jak coraz większe bydło. Doszło do tego, że w połowie pierwszej dekady XXI wieku, zamiast likwidować, podwyższano stadionowe ogrodzenia, aby zapobiegać potencjalnym konfliktom. Zapominano przy tym wszystkim o starym cytacie rodem z Barei, iż „klient w krawacie jest mniej awanturujący się”. Wszystko zaczęło się zmieniać po decyzji UEFA o wyborze organizatora EURO 2012.
SURKIS, PLATINI I KIELCE
Krokiem milowym dla stadionowej rewolucji nad Wisłą, było przyznanie razem z Ukrainą organizacji piłkarskich Mistrzostw Europy. Sam pomysł wyszedł od Hryhorija Surkisa, prezydenta ukraińskiej federacji, który poruszył tę kwestię w 2002 roku podczas pogrzebu znakomitego trenera Walerego Łobanowskiego. Ideę poparł Kazimierz Górski, trener tysiąclecia PZPN i jego honorowy prezes, absolutny autorytet piłkarski w Polsce. Rozpoczęto kuluarowe przygotowania bez medialnego rozgłosu. Przełom nastąpił w 2006 roku na kongresie UEFA w Budapeszcie. Na placu boju zostały kandydatury Polski i Ukrainy, Węgier i Chorwacji oraz Włochów, którzy ostatni wielki turniej organizowali w 1990 roku.
W naszą ofertę zaangażowano wszystkich rozpoznawalnych przedstawicieli obu krajów m.in. olimpijczyków Serhija Bubkę i Irenę Szewińską, wybitnych sportowców Włodzimierza Smolarka, Jerzego Dudka, Andrija Szewczenkę i Witalija Kliczkę, ówczesnych selekcjonerów reprezentacji Leo Beenhakkera i Oleha Błochina, a także prezydentów Lecha Wałęsę oraz Lecha Kaczyńskiego i Wiktora Juszczenkę. Dwaj ostatni osobiście wybrali się w 2007 roku do Cardiff, gdzie podczas kolejnego kongresu UEFA przekonała się, że oba kraje bardzo poważnie traktują swoją ofertę. Dla porównania Włosi w tym samym czasie reklamowali swoją kandydaturę… pięcioma czerwonymi Ferrari ustawionymi przed ratuszem w Cardiif, gdzie odbywały się obrady. Gdy 18 kwietnia ówczesny prezydent UEFA Michel Platini otworzył kopertę i po francusku odczytał „Pologne – Ukraine” cała Polska oszalała z radości.
Decyzja UEFA była ogromnym skokiem cywilizacyjnym. Po otrzymaniu organizacji EURO 2012 nie mieliśmy w kraju ani jednego stadionu spełniającego wyśrubowane kryteria europejskiej federacji, za to aż 11 chętnych miast, aby gościć najlepsze drużyny Europy. Wiedzieliśmy natomiast, że da się to zrobić szybko. Dlaczego? Dosłownie 12 miesięcy wcześniej, 1 kwietnia 2006 roku, w Prima Aprilis, otworzono nowy stadion Korony Kielce. Dzisiejsza 15,5-tysięczna Suzuki Arena była pierwszym, nowoczesnym obiektem na miarę zachodniej Europy i XXI wieku, jednak zbyt małym, aby być gospodarzem Mistrzostw Europy. Kielce, będąc 200-tysięcznym miastem wojewódzkim, skroiły jednak stadion na miarę swoich możliwości, budując go relatywnie niskim kosztem, za niecałe 50 milionów złotych. Nigdy później nikt nawet nie zbliżył się do tej kwoty.
STADIONOWY BOOM
Przetargi, koncepcje projektowe, wbicie pierwszej łopaty, wreszcie budowa. Stadiony w Polsce zaczęły rosnąć jak grzyby po deszczu. Warszawa, Gdańsk i Wrocław rozpoczęły budowę całkowicie nowych obiektów. Poznań, czwarte z miast-organizatorów, rozbudował modernizowany od 2003 roku Stadion Miejski, domowy obiekt Lecha. Miasta rezerwowe, czyli Kraków i Chorzów, przeprowadzały rozbudowy obiektu Wisły oraz Stadionu Śląskiego. Efekt? Stadion Narodowy w Warszawie został nowym domem reprezentacji Polski. Obiekt w Poznaniu od lat bije rekordy frekwencji na meczach Lecha w lidze i europejskich pucharach. Wrocławski stadion okazał się być zbyt duży dla gospodarującego na nim Śląska Wrocław, który czasami nie potrafił zapełnić go choćby w 1/4. Podobnie rzecz ma się w Gdańsku, gdzie Lechia z trudem przekracza 10-tysięczną frekwencję przy ponad 40-tysięcznej pojemności obiektu. Oba stadiony są zbyt duże jak na potrzeby obu klubów z, mimo wszystko, największych miast Polski.
Tego samego nie można powiedzieć o stadionie krakowskiej Wisły. Choć architektonicznie jest on koszmarnym potworkiem, budowanym jakby przez dziecko z różnokolorowych klocków i bez większego pomysłu, na potrzeby „Białej Gwiazdy” jest on niemal jak znalazł. „Wiślacy” mają „żelazny elektorat” oddanych kibiców, którzy regularnie zapełniają stadion im. Henryka Reymana przynajmniej w połowie, co w opinii wielu ekspertów m.in. Deloitte czy Ernst & Young, jest progiem rentowności obiektów piłkarskich. Z przygotowaniami do EURO kompletnie nie poradził sobie Chorzów. „Kocioł Czarownic” został chyba przeklęty przez czarownice, bowiem jego modernizacja, z ogromnymi problemami po drodze, zakończyła się… 5 lat po zakończeniu turnieju! Śląski, choć niezaprzeczalnie piękny, sporadycznie gości pojedyncze mecze Ruchu, imprezy lekkoatletyczne czy młodzieżowe reprezentacje. Odbywają się tam głównie duże koncerty światowych gwiazd.
Równolegle do obiektów EURO budowano także nowe stadiony naszych ligowców, którzy z zazdrością spoglądali najpierw na Kielce, a później Poznań i Kraków. Pierwszym obiektem nowej fali stadionów był dom Zagłębia Lubin. Ogromny, ponad 30-tysięczny, betonowo-ziemny moloch został zastąpiony przez nowoczesną KGHM Zagłębie Arenę. Następne stadiony wyrastały jak grzyby po deszczu – Legia Warszawa (31 tys.), Arka Gdynia i Cracovia (po 15 tys.), stadion Piasta Gliwice o stalowej konstrukcji rodem z Bundesligi (9,9 tys.) czy kameralny obiekt Kotwicy Kołobrzeg (3 tys.). Koncepcje były różne, od tych oklepanych, najprostszych, przez podejrzane w zachodnich ligach u drużyn z podobnym potencjałem i zapleczem kibicowskim, kończąc na zupełnie nowatorskich projektach.
EFEKT EURO I FENOMEN WIDZEWA
Mistrzostwa Europy z 2012 roku rozgrywane w Polsce i na Ukrainie były organizacyjnym sukcesem. Kwestie sportowe przemilczymy. Kluby w Polsce zdały sobie sprawę, że część kibiców jest tak naprawdę konsumentami futbolu, ze swoimi mniejszymi lub większymi wymaganiami. Podglądając nie tylko europejską czołówkę, ale także ligowych rywali, którzy grali na pięknych, nowoczesnych obiektach działacze piłkarscy i włodarze miast zdali sobie sprawę, że czas to pieniądz, a minimalne oczekiwania kibica-klienta to żeby można było wygodnie usiąść i na głowę nie kapało. To jedna strona medalu. Drugą były coraz bardziej wyśrubowane wymogi Podręczników Licencyjnych PZPN. Coraz częściej dochodzono do wniosku, że budowa nowego obiektu od zera będzie w dłuższej perspektywie tańsza niż pojedyncze modernizacje wysłużonych stadionów.
Kolejne projekty i budowy rosły w zasadzie wszędzie – w całości, częściowo, czy była potrzeba czy tylko nadzieja i złudzenia. I tak kolejne obiekty pozyskały Jagiellonia Białystok (22 tys.), Podbeskidzie Bielsko-Biała (14,9 tys.), Motor Lublin (15 tys.), GKS Tychy (15 tys.) czy Widzew Łódź (18 tys.). Częściowo realizowano budowy stadionów Górnika Zabrze (24 tys. w I etapie, docelowo 31 tys.), Stali Rzeszów (trybuna na 8 tys. miejsc, docelowo 20 tys.) oraz ŁKS-u (5,7 tys. w I etapie, 18 tys. po zakończeniu budowy). Nie było to najlepsze rozwiązanie z uwagi na opieszałość procedur, problemy z finansowaniem czy zwyczajnie przestrzelone projekty względem potrzeb i możliwości. O ile zabrzański Górnik bez kłopotu zapełni w całości swój stadion, którego ukończenie ma nastąpić z początkiem 2025 roku, o tyle marzenia Stali Rzeszów o ukończeniu w całości projektowanego stadionu to obecnie science fiction rodem ze Stanisława Lema.
O ile w przypadku Lublina i Tychów budowa nowoczesnego stadionu miała być iskrą tworzenia drużyny na miarę obiektu, o tyle losy Widzewa to niemal filmowy scenariusz. Klub z czerwonej części Łodzi przeniósł się na nowy obiekt wiosną 2017 roku i od tamtej pory regularnie runda w rundę wyprzedaje karnety w liczbie całej pojemności stadionu. A należy pamiętać, że przez pierwsze 2 lata Widzew grał w III (czyli właściwie czwartej) lidze! To jedyny, odosobniony przypadek w Polsce, w którym pojemność budowanego obiektu została w pewnym stopniu niedoszacowana. Kwestią czasu wydaje się być przeprojektowanie łódzkiego stadionu i rozbudowanie przynajmniej jednej z trybun o kilka tysięcy krzesełek.
STADION NA ŚW. DYGDY
Nie wszędzie stadionowy boom wywołał przemyślane, nerwowe lub paniczne ruchy związane z budowaniem obiektu. Przykładami przemyślanych modernizacji są areny Miedzi Legnica i Termaliki Bruk-Bet Nieciecza. W obu przypadkach to nie moda na stadiony, ale przepisy licencyjne i sukces sportowy wymusił poprawę warunków do grania i trenowania. Legnicki obiekt przechodził przebudowę jeszcze przed EURO, natomiast pełen blask otrzymał gdy szturmował bramy Ekstraklasy. Wówczas na stadionie pojawiły się słupy oświetleniowe, a pozostałe trzy niezadaszone trybuny otrzymały dach. Stadion Miedzi to przykład jak rozsądnie gospodarować środkami i tworzyć obiekt skrojony na miarę. W przypadku Niecieczy majętni właściciele, Państwo Witkowscy, w miarę upływu czasu i awansu sportowego rozbudowywali kameralny obiekt stojący w małopolskim szczerym polu.
Nie każdy jednak doczekał się ukłonu ze strony władz miasta. Najświeższa historia to stadion Radomiaka, którego budowa ciągnie się już 7 lat, a po oddaniu dwóch trybun wzdłuż boiska końca sagi wciąż nie widać. Ba, nie wiadomo nawet czy 15-tysięczny projekt zostanie w ogóle dokończony. Póki co, po tułaczce na obiekcie lokalnego rywala Broni, kibice Radomiaka mogą cieszyć się dopingowaniem swoich pupili na własnych „śmieciach”. Niecałe 9 tys. miejsc po zakończeniu tego etapu prac to w końcu niemal dwa razy więcej niż u sąsiadów zza miedzy. Powiedzenie, że stadion Radomiaka będzie skończony „na św. Dygdy”, czyli nigdy może nie być zakłamaniem rzeczywistości, a zderzeniem z brutalną rzeczywistością.
O ile jednak Radom ma cokolwiek, co można nazywać stadionem z prawdziwego zdarzenia, o tyle inne kluby jadą na prowizorce lub omijaniu przepisów. Ustępujący Mistrz Polski, Raków Częstochowa gospodaruje imitacją stadionu dostosowaną do obowiązującego podręcznika licencyjnego. Kompromitacją nie tylko władz Częstochowy, ale także działaczy PZPN jest dopuszczanie do sytuacji, w których klub musi tułać się po Polsce, aby rozegrać mecz europejskich pucharów. Raków gościł więc w Sosnowcu na zajechanej jak koń po westernie murawie. Wybory samorządowe nie zmieniły obsady w fotelu prezydenta Częstochowy, zatem wizja nowego stadionu dla „Medalików” wcale nie musi być tak realna, jak realnie myśli o niej właściciel klubu, Michał Świerczewski.
Raków coś jednak ze swoim stadionem zrobił, aby w Częstochowie móc grać. Na drugim biegunie jest Warta, której działacze lawirują jak mogą, aby w Poznaniu… nie grać. „Ogródek”, czyli kameralny stadion „Zielonych” od lat wisiał na włosku jeśli chodzi o otrzymywanie licencji. Czara goryczy się jednak przelała i Warta gra obecnie w Grodzisku Wielkopolskim, gdzie kiedyś tryumfy w europejskich pucharach święcił ówczesny Groclin Dyskobolia. Działacze poznańskiej drużyny mogli by co prawda być współgospodarzem obiektu przy Bułgarskiej, gdzie na co dzień gra Lech. Jest to wszakże Stadion Miejski, natomiast władze Warty uważają, że to dla nich za drogo. Czy faktycznie taniej uprawiać fikcję w gościach? Być może, ale miasto Poznań nie kwapi się z budową nowego stadionu dla Warty, a stary obiekt na Wildzie już niedługo zostanie nowym parkiem miejskim.
Światełko w tunelu zapaliło się dla Ruchu Chorzów. „Niebiescy” na początku stadionowego szaleństwa „czaili się”, aby grać na Śląskim. Rzeczywistość sprowadziła ich na ziemię i jak dotychczas grają tam incydentalnie mecze derbowe lub „zgodowe”. Stadion przy Cichej jest jednym z ostatnich piłkarskich reliktów poprzedniego ustroju. Zmiana prezydenta w Chorzowie – nowy wywodzi się wprost ze środowiska kibiców Ruchu – ma zakończyć ponad dekadę zwodzenia, kłamstw i pozorowania działań w kierunku budowy nowego domu dla „Niebieskich”. Ruch przez lata z zazdrością patrzył na budowane obiekty Piasta, Górnika, Zagłębia Sosnowiec czy choćby trwającą budowę nowego stadionu GKS-u Katowice. Czas pokaże jak długo w Chorzowie będą jeszcze „pudrowali trupa” i jak długo PZPN na to pozwoli.
Swoich stadionów wciąż nie doczekały się Polonia Warszawa (choć tu jest szansa na start budowy jesienią) czy Resovia. Informacji o planowanych nowych obiektach próżno szukać w Toruniu, Gorzowie Wielkopolskim, Zielonej Górze, Olsztynie czy Rybniku. W czasach, kiedy nawet prowincjonalne kluby inwestują w poprawę warunków piłkarzy-amatorów, w dużych miastach to po prostu wstyd, bez względu na poziom zainteresowania mieszkańców futbolem. Przez ostatnich 15 lat polska piłka przeszła jednak prawdziwą rewolucję stadionową. Rewolucję, która popchnęła kibiców z powrotem na stadiony (frekwencje rosną we wszystkich ligach), a kluby w kierunku namacalnej profesjonalizacji. Poza nielicznymi białymi plamami, poprawę infrastruktury czynią nawet kluby, które przespały minione lata. Nowe stadiony całkiem niedawno powstały przecież w Szczecinie i Płocku, a budowy trwają w Opolu, Katowicach i Nowym Sączu.