Klubowe Mistrzostw Świata to taki turniej, przed którym europejski zespół z góry dopisuje sobie trofeum. Manchester City pokazał dlaczego tak się uważa. Starcia z Urawą Red Diamonds (3:0) i Fluminense (4:0) wyglądały tak, jakby zespół Guardioli mierzył się z jakimś angielskim trzecioligowcem.
Oficjalnie można powiedzieć, że Manchester City jest mistrzem świata. Każde inne rozwiązanie byłoby ogromną sensacją. Do sensacji jednak było daleko. W obu spotkaniach przeciwnicy nie mieli najmniejszych szans. “The Citizens” odbębnili swój obowiązek w ostatniej takiej edycji Klubowych Mistrzostw Świata. Czy ta formuła była nudna, przewidywalna i przestarzała? Zdecydowanie tak. Europejskie kluby wygrywają nieprzerwanie od 2013 roku. Był kiedyś taki mecz, który zapowiadano Messi vs Neymar, Barcelona vs Santos w 2011 roku. Problem w tym, że młodziutki wówczas Brazylijczyk nie mógł kompletnie nic pokazać, bo jego zespół został tam rozwalcowany. Barcelona była za mocna i z wielkiego hitu wyszedł kit. Sztucznie podpompowano to starcie, zapominając jakby, że grają też inni. Barca miała aż ponad 70% posiadania piłki.
Tutaj też było 4:0. Fluminense bardziej niż dobrą grą zasłynęło taką oto zadymą po końcowym gwizdku.
Każdy miał na ten temat swoją wersję. 40-letni Felipe Melo słynął z tego, że w karierze często odcinało mu prąd. Tu twierdzi, że stanął w obronie młodszego kolegi, którego za cel obrał sobie Jack Grealish. Chodziło o 22-letniego Martinelliego. Anglik jest… jaki jest. Dużo marudzi pod nosem, wyzywa, przeklina, denerwuje przeciwników. To nie tak, że Brazylijczyk nie może mieć racji. Melo po końcowym gwizdku ruszył w stronę Grealisha, chcąc wymierzyć sprawiedliwość: – Kiedy mecz się skończył, Grealish ruszył za Martinellim. Wybrał małego chłopczyka. Nie ma jaj, żeby stawić czoła dużemu. Grealish przechodził blisko Martinelliego i widziałem, jak rozmawiali, więc poszedłem za nim. Popchnąłem go. Walker też mnie popchnął. Poszedłem po prostu bronić kolegi z drużyny. Na drodze stanął mu jednak właśnie Kyle Walker, kapitan City. Doszło do szarpaniny i rękoczynów.
Przeniosło się to nawet na… social media, gdzie pojawiła się później wypowiedź Brazylijczyka, że Grealish pozwalał sobie na krzyczenie “ole” pod koniec spotkania. Jak wiadomo, “ole” to okrzyk ośmieszający, który stosują często kibice. Dzieje się tak najczęściej przy wysokim wyniku w końcówce spotkania. Jest, powiedzmy, jakieś 4:0 dla tych lepszych, a rywale nawet nie zamierzają zaatakować, tylko czekają już na końcowy gwizdek, żeby zapomnieć o kompromitacji. Według Melo kibice mogą to robić, ale nie piłkarz. Grealish odpowiedział na Twitterze, że ani razu nie wypowiedział “ole”. Słowo przeciwko słowu. Pewnie każdy będzie wierzył temu, kogo bardziej lubi, a prawda leży gdzieś pośrodku. Może Grealish nie powiedział “ole”, ale nabijał się ze słabych przeciwników? Nikt tego nie zbada.
Co do spotkania, to zostało ono ustawione już w pierwszej minucie, bo wtedy padła pierwsza bramka. Niemogący się przełamać Julian Alvarez wreszcie to zrobił i wbił piłkę do siatki… klatką piersiową. Wszystko dzięki Nathanowi Ake, który uderzył na bramkę. Fabio sparował piłkę na słupek, ale trafiła ona do Alvareza. Do przerwy było 2:0. Po niej gola dołożył jeszcze Phil Foden i Julian Alvarez. MVP całych KMŚ został wybrany Rodri, choć fani City wstrzymali oddechy, gdy pojawiła się informacja o jego kontuzji kolana. Hiszpan musiał zejść z boiska. Newsy są takie, że na Everton będzie gotowy. Groźnie to wyglądało, ale nie okazało się tak brutalne. Różnicy klas między finalistami nawet nie ma po co komentować. Można tylko się cieszyć, że ta nudna i przewidywalna formuła się kończy, a w czerwcu i lipcu 2025 roku odbędzie się pierwszy turniej z udziałem 32 drużyn. Taki rzeczywisty mały klubowy mundial.