Arsenal wygrał wreszcie z Manchesterem City spotkanie w Premier League. Dotychczas pojedynki z tym rywalem były dla nich jednym wielkim koszmarem. Skończyła się seria 15 spotkań bez zwycięstwa i 12 porażek z rzędu.
Aż trudno sobie wyobrazić, że bilans Arsenalu z Manchesterem City wyglądał tak wstydliwie. “Kanonierzy” potrafili wygrać, ale nigdy w lidze. Jeśli już, to w FA Cup. Guardiola za każdym razem rozjeżdżał tę drużynę w lidze. Arsenal miał kompleks. Nawet walcząc bezpośrednio o mistrzostwo, przegrał 1:3 i 1:4. W meczu u siebie miał dużo wyższe posiadanie piłki, prawie 70%, co było ewenementem. Tylko co z tego, skoro defensywa popełniała fatalne błędy? Bramkę nr jeden podarował Tomiyasu. Manchester City sam oddał piłkę i pozwalał gospodarzom rozgrywać. Odbierał i błyskawicznie atakował. Wygrał sposobem. Rewanż wiosną to już kopanie leżącego. Brak Williama Saliby był aż nadto widoczny. Erling Haaland grał na Roba Holdinga i go zezłomował. Wynik końowy brzmiał 4:1. “Kanonierów” zaskoczył Kevin De Bruyne wbiegający ze środka na pozycję napastnika.
I tak to z tym Arsenalem było, że zawsze przegrywał. Ostatnie ligowe zwycięstwo to jeszcze czasy Arsene’a Wengera, który pokonał Manuela Pellegriniego. Gole dla Arsenalu strzelali wtedy Theo Walcott i Olivier Giroud. Ta cała wstydliwa seria nareszcie się skończyła, choć tym razem hit zdecydowanie rozczarował. Mówienie o tym, że o tej samej porze lepiej było wybrać polski hit Legia – Raków to nie żart, tylko najprawdziwsza prawda. W Anglii działo się mniej. W Arsenalu brakowało Bukayo Saki, w City Rodriego. Jedni i drudzy podeszli do tego spotkania ostrożnie, dlatego momentami wyglądało jak sprawdzanie swoich sił, szachowanie, nuda. Wymowne, że kibice własnej drużyny poganiali Davida Rayę, który próbował wciągnąć przeciwników i przez kilkanaście sekund prowadził piłkę. On akurat grał nerwowo, nie rozgrywał precyzyjnie, był elektryczny.
Wynik po raz kolejny przyćmiła jedna wielka kontrowersja. Sędziowie w Anglii popełniają ostatnio multum błędów. Najgłośniejsza była ostatnio pomyłka w komunikacji (sędzia na VAR myślał, że sędzia główny uznał gola Diaza, dlatego podtrzymał decyzję), ale miały miejsce też inne sytuacje, jak brak rzutu karnego dla Wolverhampton w ostatniej minucie meczu po ewidentnym faulu Onany. Karma dopadła Manchester United błyskawicznie, bo już w drugiej kolejce nie dostali karnego za wyraźną rękę Cristiana Romero. Manchesterowi City uznano bramkę z Fulham, gdy Manuel Akanji utrudniał interwencję bramkarzowi.
Teraz doszło do kolejnego skandalu, bo nie wiadomo jakim cudem Mateo Kovacić pozostał na boisku. Powinien wylecieć z niego… dwa razy! Chorwat chyba wypił ze trzy energetyki, bo w niegroźnych strefach wchodził agresywnymi wślizgami. Już po pierwszym faulu mógł, a nawet powinien wylecieć, gdy władował się z dużym impetem w kostkę Martina Odegaarda. VAR go jednak oszczędził, na co Chorwat zareagował… podobnym wślizgiem, gdy wjechał w Declana Rice’a. Może nie tak agresywnym, ale chwilę wcześniej omal nie wyleciał z boiska, a nie dało mu to do myślenia. Jeśli nie wcześniej, to po tym faulu na Angliku musiał już dostać drugą żółtą kartkę. Ale jej… nie dostał. Naprawdę wstyd.
Spotkanie długo wyglądało na takie, w któym będzie 0:0. Chyba, że ktoś strzeli z główki po rzucie rożnym, popełni fatalny błąd w obronie albo… trafi się rykoszet. No i wydarzyło się to ostatnie. Ederson z łatwością poradziłby sobie ze strzałem Martinelliego, ale piłka odbiła się od twarzy Nathana Ake. Brazylijczyk poszedł w drugą stronę, więc nie miał szans na interwencję. Na ogromne wyróżnienie zasługuje Declan Rice, który nie miał konkurencji w środku pola. Pod nieobecność Rodriego mógł sobie tam robić, co chciał. Kovacić głównie kosił, a Rico Lewis nie udźwignął ciężaru tego spotkania. Na boisku weszli później John Stones i Matheus Nunes. Nic dziwnego, że dla fanów “Kanonierów” to Rice był najlepszym piłkarzem meczu. Wygrał w oficjalnym klubowym głosowaniu. Walczył, odbierał, kontrolował. Było go pełno. William Saliba schował do kieszeni Haalanda, ale on aż tyle roboty nie miał, bo piłka do Erlinga docierała rzadko. Norweg oddał zero strzałów.
Tylko dwie drużyny pozostają w Premier League niepokonane – Arsenal oraz Tottenham.