Skip to main content

Legia ani trochę nie pękła. Nie przestraszyła się dużego faworyta i po prostu pokazała to, co ma najlepsze. W ogóle nie było widać różnicy poziomów. To był wielki wieczór w Warszawie. Aston Villa wraca do Birmingham z zerem punktów.

Euforia olbrzymia, bo taka być musi. Pierwszy mecz w fazie grupowej Ligi Konferencji i od razu taka niespodzianka. Można powiedzieć, że trzy punkty ekstra, których mało kto się spodziewał. Zero bojaźliwości, zachowawczości. Legioniści wyszli mocno naładowani i z podniesionymi głowami. Chciało się tę ich motywację i zaangażowanie oglądać. Tym bardziej, że szła za tym też świetna gra w piłkę. Trudno się dziwić zachwytom. Warto podkreślić, że to nie zwycięstwo odniesione fartem, strzelając gola z rzutu rożnego i murując potem dostęp do własnej bramki. Nie. Szczęście w ogóle nie było potrzebne, bo Legia wzięła sprawy w swoje ręce. Nie ma przypadku, jeżeli się aż trzy razy wychodzi na prowadzenie. “Wojskowi” grają w europejskich pucharach cały czas tak samo – wesoło z przodu i wesoło z tyłu, gwarantując przy tym pokaźną średnią liczbę goli na mecz, która wynosi aż 4,7.

Aston Villa wyszła na to spotkanie półrezerwowym składem. Zabrakło fundamentalnych postaci – Douglasa Luiza, Olliego Watkinsa, Moussy Diaby’ego, czy też mającego przed tym meczem najwięcej rozegranych minut Pau Torresa. Unai Emery pewnie myślał, że rezerwowi załatwią sprawę, a najważniejsze ogniwa nie będą mu potrzebne. Gdy jego zespół przegrywał już 2:3, to jednak się zdenerwował i wszystkich swoich najważniejszych zawodników wpuścił. Luiz, Watkins i Diaby weszli na raz w 61. minucie. Kilka minut później na boisku zameldował się też powitany gwizdami Matty Cash. 19-letni Jhon Duran to akurat świetny rezerwowy, którym warto rotować. On zresztą raz pokonał Kacpra Tobiasza. Za to Callum Chambers i Clement Lenglet nadają się do pchania karuzeli na placu zabaw. Ten pierwszy co prawda raz wybił piłkę z linii bramkowej, ale to nie może przysłonić całości jego występu.

Ernest Muci urządził sobie żniwa. Był postacią, która się wyróżniała. Ezri Konsa, etatowy stoper Premier League, bał się w ogóle do niego podejść, żeby czasami Albańczyk go go jakoś fatalnie nie ośmieszył. Nie musiał nawet podchodzić, a i tak Muci to zrobił w akcji bramkowej na 3:2. Zszedł do swojej lewej nogi, a Konsa wspólnie z Chambersem mogli tylko patrzeć, jak piłka wpada do siatki. Niedużo brakło, a Konsa zostałby ośmieszony jeszcze w innej akcji (mogło być po niej 3:1), tej w pierwszej połowie. Znów w roli głównej Muci, który przejął podanie właśnie od tego angielskiego obrońcy. Popędził na bramkę, wszedł między aż trzech zawodników – Chambersa, Kamarę i Konsę. Ten ostatni zawzięcie go gonił, choć odstawał szybkością. Muciemu zabrakło odwagi na samym końcu. Bardziej szukał jedenastki niż strzału i został “wyczyszczony”. Ale i tak grał rewelacyjnie. Skończył spotkanie z dwiema bramkami.

Paweł Wszołek to kolejny zawodnik, który się wyróżnił. Zanotował bramkę i asystę, a po podaniu do Muciego realizator wyłapał na trybunach świeżo upieczonego selekcjonera – Michała Probierza. Dla prawego wahadłowego Legii jest to jakiś kosmiczny pod względem asyst sezon, bo mamy dopiero wrzesień, a on uzbierał ich do tej pory aż osiem. Aston Villa trochę się w końcówce spotkania obudziła, ale na nic to się zdało. Kacper Tobiasz naprawił błąd z pierwszej połowy, gdzie trochę nieporadnie na poprzeczkę zbił na poprzeczkę piłkę po uderzeniu Zaniolo, a Duran strzelił mu gola z dobitki na pustą. Tym razem w dobrym stylu zatrzymał strzał Diaby’ego. Patrząc na statystyki, widać różnicę po stronie akcji Aston Villi, ale niech nie będzie to mylące. W strzałach celnych mamy już 5:6. Legia zaprezentowała się rewelacyjnie, w ogóle nie przestraszyła się faworyta całych rozgrywek i trenera, który aż pięć razy grał w finale Ligi Europy i cztery razy ją wygrał.

Wynik 3:2 to duża sensacja i wielki mecz Legii.

Related Articles