Hit bez Haalanda w ataku? Nic strasznego. Liverpool zdobył na Etihad bramkę na 1:0, ale to tylko podrażniło gospodarzy. Potem The Reds zostali zdemolowani. Jack Grealish tańczył z Trentem Alexandrem-Arnoldem na swojej stronie. Obrońcy kompletnie nie ogarniali tego, jak powstrzymać Juliana Alvareza.
Liverpool nie ma środka pola. Ta formacja w tym klubie nie istnieje. Zawodnicy grający w tej strefie znajdują się w żenującej formie albo nie przystoją poziomem do ekipy walczącej o najwyższe cele. W pierwszym składzie na City wyszła trójka: Henderson – Fabinho – Elliott. Później weszli jeszcze Alex Oxlade-Chamberlain oraz James Milner. Z czym do ludzi? Wymowne, że najlepszym środkowym pomocnikiem Liverpoolu w tym sezonie jest urodzony w 2004 roku Stefan Bajcetić. Niestety (a może dla niego stety?) młody zawodnik ma już ten sezon z głowy, bo nabawił się kontuzji uda w spotkaniu z Realem Madryt. Naby Keita też jest kontuzjowany, ale o nim aż żal pisać. W niego nikt już nie wierzy, łącznie z Juergenem Kloppem, dlatego odejdzie sobie z klubu z wygasającym latem kontraktem. Podobnie Oxlade-Chamberlain. Jest jeszcze Thiago Alcantara, ale z takim zdrowiem trudno mu ustabilizować formę. Zresztą, nawet jak grał, to na palcach jednej ręki można policzyć jego dobre występy z tego sezonu.
Największy regres zaliczył jednak Fabinho. Brazylijczyk kompletnie nie przypomina tego piłkarza, którym był jeszcze jakiś czas temu. Jest wolny, apatyczny, spóźnia się, nie doskakuje, nie myśli szybciej od przeciwników, notuje straty, snuje się po boisku i łatwo go przedryblować. Na Etihad jeszcze raz zaprezentował się z tej swojej najgorszej strony. Dawniej potrafił scalać ze sobą formację defensywną i ofensywną. Był łącznikiem, doskonale zabezpieczał powierzony mu teren, drugie piłki to praktycznie zgarniał jak magnez. Kiedy teraz spojrzy się na tego zawodnika, to widoczny jest już nie dobrze nam znany, agresywny Fabinho, ale kompletny flegmatyk, który nie nadaje się do intensywnej gry Juergena Kloppa. Inni mu wtórują. Koszmarny występ na Etihad Stadium zaliczył Trent Alexander-Arnold, który dawał się objeżdżać Jackowi Grealishowi, niczym małe dziecko. Po prostu patrzył się, co zrobi z piłką skrzydłowy City, a ten sobie obok niego zwyczajnie przebiegał. W taki sposób nie da się rywalizować na najwyższym poziomie.
To właśnie Jack Grealish był bohaterem. Są nawet opinie, że było to jego najlepsze spotkanie w błękitnej koszulce. Praktycznie za każdym razem było groźnie, gdy tylko piłka trafiała pod jego nogi. Żeby tego było mało… raz nawet pokazał się w defensywie, kiedy przeciął niebezpieczną kontrę, która mogła się skończyć bramką na 2:0, a taki wynik odrobić byłoby trudniej. No właśnie, bo to Liverpool objął prowadzenie, choć kompletnie nic na to nie wskazywało. Zagapił się Manuel Akanji, długą piłkę otrzymał Diogo Jota i popędził na bramkę Edersona. Szwajcar zdołał go dogonić, jednak Jota popisał się sprytem i się zastawił, a piłkę wycofał do nadbiegającego Salaha, Ten huknął, nie dając szans Edersonowi. To był ten najlepszy Liverpool, który potrafi wykorzystać jeden malutki moment i uderzyć w odpowiednim momencie. Potem jednak oglądaliśmy już ten najgorszy Liverpool. Zostawiający mnóstwo przestrzeni, zbyt wolno pressujący, apatyczny, wolny, pozwalający na bardzo wiele rywalom. I przede wszystkim bezradny. Taki bez życia.
Od tamtego momentu bramki zdobywali już tylko gospodarze. Kolejno: Julian Alvarez, Kevin De Bruyne, Ilkay Gundogan oraz Jack Grealish, zwieńczający tę demolkę. Druga połowa w niczym nie przypominała hitu. Było to starcie gołej dupy z batem. Liverpool nie oddał ani jednego strzału, a na przykład Darwin Nunez, który wszedł na boisko w 70. minucie, zdołał podać piłkę celnie tylko dwa razy, z czego raz po wznowieniu ze środkowego koła. Goście dostali błyskawiczną bramkę, bo już w 46. minucie, a potem wszystko układało się tak, jak życzyli sobie gospodarze. Bramki Alvareza i De Bruyne to bardzo ładne i składne akcje. Żaden tam fart, tylko rozrzucenie piłki do skrzydła i dogranie praktycznie do pustej bramki. Potem dzieła zniszczenia dokonał jeszcze Gundogan, a przede wszystkim tańczący tego dnia Jack Grealish. Anglik mógł mieć nawet i dwie lub trzy bramki na koncie, ale raz fenomenalną paradą popisał się Alisson Becker, a za drugim razem trafił silnym wolejem prosto w dobrze ustawionego Brazylijczyka. Cóż, to była demolka. Manchester City pokazał swoją moc i to bez Erlinga Haalanda i Phila Fodena. Głębia składu jest, trzeba przyznać. A Liverpool to już nie ten Liverpool… czas na przebudowę składu.
Jest jeszcze jedna uwaga na koniec. Sędziowanie. Niejaki Pan Hooper nie potrafił zapanować nad tym, co działo się na boisku. Nie był konsekwentny w dawaniu kartek, bardzo źle prowadził spotkanie. Zwyczajnie irytował. Mówi się o tym, że za dwa taktyczne faule Rodri powinien wylecieć z boiska. Kilku żółtych kartek nie dostali też zawodnicy Liverpoolu. Po co jednak się tym denerwować? Przy takiej demolce wyczyny sędziego powinny zejść na dalszy plan. Porażki 1:4 nie można wytłumaczyć kiepskim sędziowaniem bądź jedną niekorzystną decyzją. Lepiej spojrzeć na formę poszczególnych piłkarzy, bo to jest dla Kloppa problem numer jeden.