Skip to main content

Antonio Conte nie jest już menadżerem Tottenhamu. Włoch miał zagwarantować szybki wzrost formy i zapewnić walkę u puchary. Rzeczywiście na samym początku hurtowo wygrywał, ale później było już tylko gorzej. Odchodzi po odpadnięciu z Pucharu Anglii, Ligi Mistrzów i zostawiając klub na czwartym miejscu w Premier League.

Tottenham chciałby wygrać choć głupi Puchar Ligi, by wreszcie skończyła się gadka o klubie bez trofeum. Ostatnim, co wygrał, był właśnie Puchar Ligi w… 2008 roku. Było to tak dawno temu, że w klubie grali wówczas w ataku Dymitar Berbatow oraz Robbie Keane, a zespół prowadził Juande Ramos. I to dopiero niezła ironia losu, że puchar do gabloty włożył akurat ten facet, który przychodził jako wizjoner z Sevilli, a okazał się jedną z największych trenerskich kompromitacji na londyńskiej ławce. Na 11 spotkań w sezonie 2008/09 wygrał tylko jedno. Z Wisłą Kraków w Pucharze UEFA. Tam zresztą wcale jakoś bardzo pewnie nie awansował do dalszego etapu, bo w rewanżu na Reymonta było 1:1, a samobója strzelił… Arkadiusz Głowacki.

Później na ławce zasiedli: Harry Redknapp, Andre Villas-Boas, Tim Sherwood, a przede wszystkim Mauricio Pochettino i Jose Mourunho. Niewypałem okazał się Nuno Espirito Santo, a w jego miejsce pojawił się ten, który wreszcie miał zagwarantować, że Tottenham będzie poważnym przeciwnikiem dla największych. Antonio Conte przychodził jako ten, który gwarantuje błyskawiczną poprawę formy, wynik na już, ale potrafi nieźle zamieszać w kotle i odejść. Tak było w Chelsea, tak było w Interze. Obu tym klubom dał po mistrzostwie krajowym, ale zostawiał za sobą spalony most. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki dawał krótkotrwałą poprawę formy. Problemy zaczynały się później, ale to już Levy’ego i kibiców Tottenhamu nie interesowało. Conte miał dać wynik na już. Ale nie dał. Co poszło nie tak?

Conte w Tottenhamie najzwyczajniej spowszedniał. Jego wyniki to nic nadzwyczajnego. W zasadzie to mógł ograć go każdy. W oczy rzucał się kompletny zjazd formy Sona. Koguty odpadły z Ligi Mistrzów z pogrążonym w kryzysie Milanem. Conte nie potrafił już bezwzględnie wypunktowywać przeciwników. Tylko w tym sezonie przegrał w lidze dwukrotnie z Arsenalem, po razie z Manchesterem United, Newcastle, Liverpoolem, Aston Villą, Manchesterem City, Leicester i Wolverhampton. To aż dziewięć porażek. To, że Tottenham jest w ogóle w walce o TOP4 zawdzięcza bardziej beznadziejnej postawie konkurentów, a nie swojej niezłej formie. To już było irytujące, że za każdym razem, gdy pojawiał się impuls w postaci jakiegoś świetnego meczu, rewelacyjnego wyniku, to za chwilę był też cios obuchem. Kompletny brak stabilizacji formy. Człowiek w ogóle nie mógł się spodziewać tego, co zrobi akurat ekipa Conte.

No i oczywiście charakter samego menadżera. To nie jest tajemnica, że Włoch lubi kłócić się ze wszystkimi dookoła. Zawsze znajdzie sobie jakiegoś kozła ofiarnego. Po prostu lubi być sam przeciw wszystkim. To charakter władczy, ale po czasie destrukcyjny dla grupy. Ten seryjny zwycięzca tym razem odchodzi z niczym, z poczuciem niespełnionej misji. Jego zespół dużo lepiej wyglądał w pierwszych meczach, gdzie od razu zauważalny był tzw. efekt nowej miotły, niż w tych numer 50, 60 czy 70… gdzie teoretycznie powinien mieć już swoją ustabilizowaną jedenastkę. Conte nie raz i nie dwa podkreślał swoją wyższość, czuł się trochę za mocny na ten klub. Bo przecież kilka miesięcy wcześniej odrzucił tu pracę, żeby ją potem ostatecznie przyjąć. Jego gra wahadłami nie była tu już tak efektywna. Jego Tottenham nie miał takiego pazura, jakim dysponowała Chelsea czy Inter.

Ta współpraca nie wypaliła, ale miała swoje momenty. Choćby początek, gdy od razu widoczna stała się ręka Conte. Wówczas wygrzebał Tottenham z przeciętności i uratował sezon, zajmując miejsce w TOP4. Przy tym utarł nosa Arsenalowi, a to zawsze w cenie. Potem się okazało, że po okienku transferowym, zamiast przeć do przodu, to cofnął się w rozwoju. Zawodnicy przestali wierzyć w misję Conte. Serwis “The Athletic” donosił nawet, że przestały im się podobać powtarzalne treningi i restrykcyjna wręcz taktyka, a atmosfera w zespole przypominała tę ze schyłkowego Mourinho. Tak dalej być nie mogło… Ale jest jeden plus. Daniel Levy i Antonio Conte się nie pozabijali. Właściwie to nawet duży sukces z tymi ich charakterami. Można było przypuszczać, że rozstaną się w bardziej napiętej atmosferze, a tu jakoś tak wszystko przebiegło bezboleśnie. Antonio Conte nie nauczył Tottenhamu wygrywać. Czy ktoś będzie w stanie?

Related Articles