Skip to main content

Ktoś zbagatelizuje sprawę i powie, że to był zwykły awans w europejskich pucharach i to takich trzeciego sortu, bo tylko Ligi Konferencji. Dla całej Polski to nie była taka zwykła rzecz, bo nastąpiło przełamanie 32 lat oczekiwania na pokonanie jakiegokolwiek przeciwnika w fazie play-off. Koniec odliczania, nareszcie polski klub wyeliminował kogoś wiosną.

Fazy europejskich pucharów dzielą się na dwie części, a właściwie to nawet na trzy. Pierwszą jest faza eliminacyjna, czyli ta, w której polegamy najczęściej. Czasami komuś uda się doczłapać do fazy grupowej, co jest obwieszczane jako wielki sukces, bo czeka nas wtedy sześć dodatkowych spotkań, nierzadko z jakąś uznaną marką. Te etapy rozgrywane są jesienią. Wiosną wkraczają najmocniejsi, wtedy mamy do czynienia z fazą play-off, czyli przegrasz-odpadasz. Liga Konferencji jest naszą szansą, żeby pojawiać się wiosną w pucharach jak najczęściej. Lech jest pierwszym tego beneficjentem. Na trybunach w Poznaniu czuć było piłkarskie święto, bo zasiadło tam około 34500 osób. Tylko pamiętna batalia grupowa z Manchesterem City, Salzburgiem i Juventusem wygenerowała większe zainteresowanie, ale to było tuż po modernizacji obiektu z myślą o Euro 2012. 20 września na otwarcie zagrał Sting, a tydzień później na Bułgarską przyszło 41290 osób, by obejrzeć wygraną z Salzburgiem. Mecz z Bodo/Glimt to czwarta najwyższa frekwencja po modernizacji.

Do play-offów nasze kluby docierają bardzo rzadko. Tak rzadko, że od razu sięgamy pamięcią wstecz i możemy wymienić wszystkie albo przynajmniej prawie wszystkie: Lecha z Udinese, Lecha ze Sportingiem Braga, dwa dwumecze Legii z Ajaxem, Wisłę ze Standardem Liege po do dziś wspominanym awansie, który dał… napastnik Odense – Djiby Fall. Wtedy też był wyjątkowy sezon, bo w tym samym czasie Legia rywalizowała ze Sportingiem. To już sześć dwumeczów z czasów, które dobrze pamiętamy. Sięgając pamięcią jeszcze bardziej, wymienimy Groclin z Girondins Bordeaux (po tym, jak odprawił jesienią Herthę i Man City) oraz wspominaną do dzisiaj ze łzami w oczach walkę Wisły Kraków z Lazio (przeklęty Angelo Hughes). Trochę starsi kibice mogą pamiętać jeszcze dwumecz Legii z Panathinaikosem w Lidze Mistrzów, w którym to polską drużynę załatwił Krzysztof “Gucio” Warzycha. I to tyle, dokładnie dziewięć dwumeczów wiosennych w europejskich pucharach od czasu ostatniego awansu Legii w 1990 roku. Wreszcie udało się przełamać tę 32-letnią klątwę.

Na mecz Lecha pofatygował się nowy selekcjoner reprezentacji Polski – Fernando Santos. Portugalczyk był świadkiem historii. Podobnie jak na sztucznej nawierzchni w Norwegii, tym razem także nie było to za specjalne widowisko, ale jedna bramka Ishaka w tym dwumeczu wystarczyła, by po 180 minutach można było świętować przed własną publicznością. W pierwszej połowie niewiele się działo, padł tylko jeden celny strzał z obu stron, lekki, z ponad 20 metrów, prosto w ręce Filipa Bednarka. Oprócz tego strzały oddali też Skóraś i Szymczak, w obu przypadkach po odzyskaniu piłki na połowie przeciwnika. Większe emocje przyniosła druga połowa. Największy gwiazdor Bodo/Glimt, czyli Hugo Vetlesen, tym razem zawiódł. Obserwowany bacznie między innymi przez Borussię Dortmund młody Norweg miał w 55. minucie idealną sytuację. Mógł sobie przyjąć, poprawić i przyłożyć, gdzie tylko mu się podoba, stojąc jakieś osiem-dziewięć metrów na wprost bramki. A on… przekopał! Nie wiadomo jak, ale to zrobił. Lech miał ogromne szczęście.

Mecz się zdecydowanie otworzył i rozkręcił, a dobre okazje były z obu stron. Jedną miał pędzący prawym skrzydłem Ba Loua, a inną po technicznym uderzeniu Amahl Pellegrino. Sen się spełnił w 63. minucie. Ileż to razy oglądaliśmy ten schemat? Podłączenie się Joela Pereiry z prawej strony defensywy, wrzutka i wykończenie akcji przez Mikaela Ishaka. Wystarzyła mu tylko odrobina miejsca, żeby zaskoczyć stoperów i bramkarza uderzeniem z woleja. Z pięcioma bramkami Szwed jest w tej chwili wiceliderem klasyfikacji strzelców razem z Artemem Dowbykiem z Dnipro. Z sześcioma golami prowadzi Luka Jović. Po trafieniu Ishaka Lech kontrolował dalszą część spotkania. Bodo/Glimt nie nacierało z olbrzymią siłą. Było to mądre w wykonaniu mistrza Polski. W końcówce spotkania trochę zaplątał się z piłką Alan Czerwiński, mógł nawet strzelić samobója i to był jedyny moment, gdzie serce podeszło trochę wyżej gardła. Później był czas na świętowanie. Trener John van den Brom przyszedł na konferencję prasową z piwem!

Related Articles