Erik ten Hag nie wystawił w pierwszym składzie Maguire’a, Shawa, Ronaldo i Freda, co było strzałem w dziesiątkę. Manchester United zaskoczył wszystkich dynamiką, pressingiem i jakością gry i zasłużenie pokonał Liverpool 2:1. To ogromne zwycięstwo Holendra i wielki zastrzyk mentalny.
Po jakże bolesnym i kompromitującym 0:4 z przeciętnym Brentford, Erik ten Hag postanowił zrobić karną rundkę biegową i anulował piłkarzom wolną niedzielę. Ci musieli przebiec po 13,8 km, a więc tyle, ile cały zespół przebiegł mniej od Brentford w sobotę. Statystyki biegowe tamtego spotkania są zatrważające – 109,4 km do 95,6. To “Pszczoły”, jak przystało na pseudonim klubu, dużo bardziej pracowały, grały ambitniej i wybieganiem doprowadziły Manchester United do białej gorączki. To była deklasacja fizyczna i również mentalna. Dlatego ten Hag wymyślił następnego dnia sesję biegową. Oczywiście nie tylko dzięki temu, ale i dzięki wyzwoleniu dodatkowych emocji, bodźców i pobudzeniu swoich piłkarzy, tym razem Manchester przebiegł o 3 km więcej od graczy Liverpoolu i wykonał aż o 51 (!) więcej sprintów. Zrobili The Reds dokładnie to, co im tydzień wcześniej zrobiło Brentford. Nie dali chwili wytchnienia przy rozgrywaniu.
Ten Hag zdecydował się na spore zmiany personalne. Dużą odwagą było posadzenie na ławce Cristiano Ronaldo. Wiemy, jakie jest ego Portugalczyka, który niekoniecznie pasuje do drużyny pod kątem bardzo aktywnego pressingu. Zamiast niego Holender wybrał na szpicę krytykowanego przecież Rashforda, a skrzydła obstawił Sancho i Elangą. Kolejną ważną zmianą było posadzenie na ławce Freda i zestawienie środka triem McTominay-Eriksen-Fernandes. Największą rewolucją jest jednak zmiana na lewej stronie boiska. Po pierwsze, wiecznie spóźnionego i fatalnego po Euro 2020(21) Luke’a Shawa zastąpił Tyler Malacia, a parę stoperów z Varanem na lewej stronie środka stworzył Lisandro Martinez. I to właśnie dwa świeże transfery United były tego wieczoru najlepsze na boisku. Szczególnie imponował niziutki stoper, który grał z pełną pasją i poświęceniem. Raz efektownie zablokował strzał, raz uratował Fernandesa przed kuriozalnym samobójem, odzyskał kilka piłek i miał 7 tzw. “clearences”, czyli wybić. Harował jak mrówka.
Manchester United wyglądał imponująco od samego początku. Można było przecierać oczy ze zdumienia, widząc z jaką pasją i zaangażowaniem doskakują i po prostu jeżdżą na dupach. Liverpool nie miał pojęcia co się dzieje, został wrzucony na karuzelę, a środek pola bez Thiago Alcantary i Fabinho wyglądał jak wyjęty z środka tabeli Championship. To nie tak, że Czerwone Diabły stworzyły dwie okazje i udało się, bo jakimś cudem wpadło do siatki. Oni na ten sukces przez 90 minut sowicie zapracowali. Nawet krytykowany Scott McTominay dawał radę w środku pola, a Tyler Malacia co rusz wyróżniał się w pojedynkach 1 vs 1 i przerywał grę. Lewy obrońca brylował na boisku w tzw. “tackles”, które tak uwielbiają kibice. Chodzi bowiem o agresywne wybicia bądź też ataki wślizgiem, które przerywa akcję rywali. Malacia nazbierał ich aż 8. Nie dał pograć Salahowi.
To wielki wieczór ten Haga i całego Manchesteru United. Zespół był pewny siebie, grał bez paniki, nie miał przed oczami demonów z poprzedniego sezonu, gdzie przegrał 0:5 i 0:4. Każdy z zespołu naprawdę wierzył w siebie, było to widać szczególnie po Diogo Dalocie, który rozegrał chyba jeden z najlepszych meczów w życiu. Gole Jadona Sancho i Marcusa Rashforda dały wygraną 2:1. Oboje musieli odetchnąć. Sprowadzony za kupę siana Sancho jest kojarzony z brakiem najważniejszych liczb w postaci goli i asyst, a Rashford nie zdobył bramki od… 22 stycznia (nie liczymy letnich sparingów). Oprócz tego Elanga trafił w słupek, a dwukrotnie skórę kolegom ratować musiał Alisson Becker. Liverpool wymienił dwa razy więcej podań (i jeszcze trochę), ale na nic się to zdało. Na koniec jeszcze ośmieszył się Jurgen Klopp, który uznał, że jego zdaniem Liverpool zasłużył na zwyciestwo. The Reds sąsiadują w tabeli z cieniuteńkim Evertonem, a kontuzje masakrują ich początek sezonu. To jednak nie powinno być wymówką, bo Manchester United startował do Derbów Anglii z pozycji absolutnego dna.