Trener Paulo Sousa wpisał się niestety w trend dziewięciu swoich poprzedników i także nie wygrał w debiucie. Remis 3:3 z Węgrami to wynik przeciętny, ale patrząc na perypetie, jakie mieliśmy w trakcie spotkania, należy przyjąć go jako dobrą monetę. Co nie oznacza wcale, że ocena selekcjonera będzie szczególnie wysoka.
Szybko stracone bramki na początku pierwszej i drugiej połowy spowodowały, że musieliśmy wychodzić z potężnych tarapatów. Na szczęście w ciągu niecałej minuty zdobyliśmy dwa trafienia i zrobiło się 2:2. Potem kolejne zaćmienie naszej obrony kosztowało nas utratę bramki nr 3. Dość szybko odpowiedział Robert Lewandowski, który przez cały mecz grał bardzo słabo, ale w kluczowym momencie pokazał wielką klasę, odpalając strzał, z którym nie poradziłby sobie żaden bramkarz na świecie. W efekcie podział punktów, a za nim idą zarówno obawy, jak i nadzieje.
Sousa niewątpliwie przyjął inną taktykę komunikacji z mediami. Po meczu nie opowiadał, że jest zadowolony. Czuł niedosyt, mówił, że zasłużyliśmy na zwycięstwo (choć to akurat jest wątpliwe), a także dodał, że drugi raz nie wystawiłby takiego składu. Takie postawienie sprawy z punktu widzenia „piarowego” jest dobre, bo faktycznie, gołym okiem widać było, że wyjściowe zestawienie naszej reprezentacji zawiodło. Słabo grał Michał Helik, a Jan Bednarek bez Kamila Glika także nie umiał się odnaleźć, czego efektem był pierwszy gol dla Węgrów. Sebastian Szymański na boisku był i to właściwie wszystko, co możemy napisać o jego występie. Na spory minus także Arkadiusz Milik, który nie dał drużynie praktycznie nic. Bezproduktywny był Jakub Moder, a Arkadiusz Reca momentami wyglądał jakby trzeci raz w życiu grał w piłkę.
Znamienne jest zresztą to, że dwie szybkie bramki zdobyliśmy zaraz po potrójnej zmianie. Pierwszą wypracował wprowadzony chwilę wcześniej Kamil Jóźwiak, a strzelił kolejny wprowadzony chwilę wcześniej, Krzysztof Piątek. Realizator nie zdążył do końca uraczyć nas wszystkimi powtórkami, a Jóźwiak już dostawał prostopadłe podanie od Piotra Zielińskiego. Piłkę przyjął słabo, ale poradził sobie i precyzyjnym strzałem wyrównał. W okamgnieniu z 0:2 zrobiło się 2:2, a na liście strzelców znaleźli się zmiennicy. Zresztą, Kamil Glik także z miejsca stał się szefem obrony, czego o Heliku czy Bednarku powiedzieć nie można. Wydaje się, że w kwestii stopera Benevento Sousa dostał szybką nauczkę. Jeśli selekcjoner chce budować linię obrony wokół Bednarka, musi to robić w meczach ze słabszymi rywalami albo w sparingach, bo w najważniejszych spotkaniach wciąż nieodzowny jest Glik.
Sousa uratował się zmianami, ale jego początkowe decyzje personalne i pomysł na ustawienie mocno zawiodły. Generalnie przez całe 90 minut graliśmy dość kiepsko. Czy mieliśmy jakąkolwiek dogodną sytuację strzelecką, poza trzema zdobytymi bramkami? Raczej nie. Można przypomnieć sobie jeszcze wspaniały strzał nożycami Lewandowskiego z dystansu, który o pół metra minął bramkę. Gdyby to wpadło, przedstawiciele France Football tego samego dnia w zębach powinni przywieźć Lewemu Złotą Piłkę i przeprosić za opóźnienie. Nie była to jednak sytuacja wypracowana po dobrej grze, a zwykły sytuacyjny strzał po stałym fragmencie.
Po drugiej stronie podobnie. Węgrzy wykorzystali kilka momentów, kiedy nasi się zdrzemnęli, a poza tym nie zaprezentowali nic ciekawego. W całym meczu Peter Gulacsi nie obronił żadnego strzału, a Wojciech Szczęsny obronił jeden – w sam środek bramki w wykonaniu byłego Lechity, Gergo Lovrencsicsa. Szkoda, że fatalnie ustawił się przy bramce na 0:1.
Przekonanie o tym, że zasłużyliśmy na zwycięstwo może wynikać z ogólnego potencjału obu reprezentacji, ale my swojego nie wykorzystaliśmy. Wypadliśmy bardzo blado, nie potrafiając przydusić Madziarów. Pochwalić kogokolwiek z podstawowych piłkarzy za całokształt meczu raczej się nie da. Niektórzy uratowali się przebłyskami, jak Zieliński asystą czy Lewandowski golem. Do każdego można mieć za to sporo zastrzeżeń.
Cóż, przed nami słabiutka Andora i zapewne Sousa będzie oszczędzał swoich najlepszych piłkarzy przed Wembley. Każdą inną decyzję personalną uznamy za dziwną. Na Wembley 3:3, a nawet 0:0 weźmiemy z pocałowaniem w rękę i uznamy, że Portugalczyk przywrócił nadzieję. Choć w Budapeszcie zaczął beznadziejnie.