Skip to main content

Dziwny jest ten świat. 21 stycznia Burnley przerwało kosmiczną serię Liverpoolu – 68 kolejnych meczów bez porażki u siebie. Nie minęły trzy tygodnie, a The Reds zaliczają najgorszy wynik od 1963 roku – trzy domowe porażki z rzędu w lidze. Ta niedzielna była bardzo bolesna. Manchester City nie tylko wygrał, ale zrobił to wysoko i praktycznie wykluczył Liverpool z wyścigu o mistrzostwo.

To był mecz-szansa dla The Reds. Wygrana przełamywałaby serię dwóch wstydliwych porażek u siebie – po Burnley przyszło bowiem Brighton i także wywiozło z Anfield korzystne dla siebie 1:0. Poza tym zniwelowanie dystansu do Citizens o trzy punkty miałoby ogromne znaczenie w walce o mistrzostwo. W walce, z której Liverpool przecież nie rezygnuje. A przynajmniej nie rezygnował do wczoraj.

To, co zaprezentowali bowiem piłkarze Jurgena Kloppa, nie uprawnia ich do myślenia o mistrzostwie. Szczególnie odnosi się do głównego winnego porażki – Alissona Beckera. Ale porażka 1:4, choć udział bramkarza był ogromny, nie jest wyłącznie dziełem jednego piłkarza. Cały zespół Kloppa zrobił dużo, by ułatwić zadanie Manchesterowi City.

Zaczęło się od faulu Fabinho we własnym polu karnym. Dla Obywateli jedenastka przeciwko Liverpoolowi to jednak niedźwiedzia przysługa. Kiedyś pamiętnie spudłował Riyad Mahrez, ostatnio Kevin De Bruyne, a wczoraj piłkę ponad poprzeczką posłał Ilkay Gundogan. Ani razu bramkarze Liverpoolu nie byli zmuszani do interwencji! Można zaryzykować tezę, że piłkarze The Reds mogą sobie bezkarnie faulować graczy Man City we własnej szesnastce, bo ci i tak nie potrafią wymierzyć sprawiedliwości.

Po bezbramkowej pierwszej połowie w drugiej wydarzenia nabrały rozmachu. Gundogan dość szybko zrehabilitował się za pudło z wapna i z bliskiej odległości dobił piłkę do bramki po sytuacyjnym strzale Fodena. Znów dobrą robotę zrobił Raheem Sterling, który wcześniej wywalczył rzut karny. Citizens długimi momentami w tym meczu oddawali piłkę Liverpoolowi, ale i tak to oni mieli kontrolę nad meczem. Czyżby Guardiola nauczył się panować nad boiskowymi wydarzeniami, niekoniecznie godzinami wymieniając niewiele znaczące podania?

Liverpool odgryzł się po błędzie Rubena Diasa. Ten stracił piłkę na rzecz Mohameda Salaha. Egipcjanin poczuł lekkie pociągnięcie za rękę w polu karnym i padł jak rażony piorunem. Sędzia wskazał na wapno – trudno kontestować tę decyzję, choć lekki niesmak pozostał. Salah zrobił wszystko, by upaść i wymusić rzut karny, ale głupotą Diasa było to, że sprezentował mu taką możliwość. Sam „wielce poszkodowany” trafił z punktu, z którego w pierwszej połowie trafić nie potrafił Gundogan.

Iskierka nadziei dla gospodarzy zapaliła się na krótko. Gol Johna Stonesa z minimalnego spalonego był ostrzeżeniem dla defensywy The Reds. Dwie minuty później swój festiwal błędów rozpoczął Alisson. Bramkarz, który kojarzy się raczej z nieomylnością, tym razem aż dwa razy w jednej akcji źle zagrywał piłkę nogami. W efekcie Foden pociągnął kilka metrów na szybkości, dograł do Gundogana, a środkowy pomocnik Man City znów zachował się jak rasowa „dziewiątka”. Cóż, ktoś musi, gdy kontuzjowany jest Aguero, a Gabriel Jesus ma u Guardioli status wiecznego rezerwowego.

Trzy minuty później Alisson dał plamę po raz kolejny. Znów fatalnie zagrał nogami. Piłkę przechwycił Bernardo Silva. Podbiegł parę metrów, rozejrzał się, a potem świetnie wrzucił na głowę do Sterlinga. Temu nie pozostało nic innego, jak trafić na 3:1.

Liverpool dobił bodaj najlepszy na placu gry Foden. W 83. minucie posłał petardę, która przełamała ręce bramkarza The Reds. Tutaj winy Alissona szukać nie ma sensu. Strzał był potężny. Inna sprawa, że Alisson w optymalnej formie, pewny siebie i niemający z tyłu głowy dwóch „baboli”, zapewne odbiłby ten strzał na rzut rożny.

Rezultat 1:4 jest dla Liverpoolu bolesny. Manchester City zdobył stadion, którego nie potrafił zdobyć od lat. Ale Anfield z twierdzy, stało się domem otwartym. Od niedawna każdy przyjeżdża tu jak po swoje. Klopp powinien się zastanowić czy całego dwumeczu z Lipskiem nie zagrać na Węgrzech. Choć tak całkiem serio to przecież nie stadion, a forma mistrzów Anglii jest ich głównym problemem. Manchester City nie musiał wznosić na wyżyny swojej gry, by rozjechać The Reds. Wystarczyło poczekać na błędy, a potem je skarcić. Pewnie Guardiola bardziej spodziewał się pomyłek linii obrony, której środek tworzyli nominalni pomocnicy, ale skoro pomocną dłoń wyciągnął Alisson, to także głupio było nie skorzystać.

Nie można pisać jeszcze, że mistrzostwo Anglii jest rozstrzygnięte, ale wykluczenie obrony tytułu przez Liverpool wydaje się całkowicie zasadne.

Related Articles