Skip to main content

Punkt straty. Już tylko tyle zostało Liverpoolowi do Manchesteru City. Wszystko przez dziewięć wygranych meczów z rzędu w Premier League. "The Reds" tylko raz stracili punkty w całym 2022 roku, remisując 2:2 z Chelsea na początku stycznia. Trwa walka na całego z punktem kulminacyjnym 10 kwietnia na Etihad.

Zacznijmy od niesamowitej statystyki, która pokazuje dobitnie jaki w ostatnich latach odbywa się wyścig dwóch koni. Od początku sezonu 2018/19 Manchester City zdobył 335 punktów, natomiast Liverpool 334 punkty. Trzecia w tym czterosezonowym rankingu Chelsea ma już tych punktów 264. To dobitnie pokazuje, że Klopp i Guardiola urządzili sobie prywatną rywalizację i w tym sezonie jest podobnie. Chelsea już jakiś czas temu wypisała się z walki po kryzysie w okolicach Bożego Narodzenia. Mieli moment słabości między 15. a 23. kolejką, gdzie stracili w sumie 16 punktów. Były to tylko dwie wygrane, pięć remisów i dwie porażki. Stracone punkty np. z Evertonem, dwukrotnie z Brighton i porażka z Manchesterem City na dobitkę – to przekreśliło i pogrążyło londyńczyków. Teraz notują co prawda serię pięciu wygranych z rzędu, ale czołówka odjechała na 10 punktów. A to za duża strata.

"Obywatele" w 2022 roku tylko trzy razy stracili punkty, ale w tym szalonym wyścigu Liverpool stracił je tylko raz i przez to ma największych rywali na wyciągnięcie ręki. Lider jest niezmienny od początku grudnia. To był akurat moment serii Manchesteru City, która zatrzymała się na 12 zwycięstwach z rzędu. Do zmiany lidera coraz bliżej, Liverpool napiera coraz mocniej i teraz to on kontynuuje serię, która wynosi już 9 wygranych i czeka z niecierpliwością na starcie na Etihad. Kiedy ostatnio miał miejsce taki "finał"? Chyba w sezonie 2018/19 na Etihad Stadium. To był ten legendarny sezon, w którym Manchester City i Liverpool wykręcili kosmiczny wynik – 98 i 97 punktów. Tylko, że tamten mecz po pierwsze był na początku stycznia, a po drugie i tak Liverpool został w tabeli liderem, a potknął się potem na Goodison Park. Tym razem ciężar spotkania jest większy, bo będziemy mieli kwiecień i 32. kolejkę.

W ogóle to mogło się wydawać, że akurat Arsenal będący na fali to jest taki zespół, który być może zatrzyma "The Reds", że taki mecz z wielkim rywalem jest chłopakom Artety potrzebny, żeby się podbudować, potwierdzić formę poszczególnych ważnych ogniw i obrany przez menadżera kierunek. I rzeczywiście wyglądało to dobrze w pierwszej połowie. Arsenal nie pozwalał Liverpoolowi na nic, kontrolował spotkanie, goście stworzyli tylko dobre okazje na początku, a później byli skutecznie powstrzymywani. "Kanonierzy" nie mieli specjalnie dużo akcji, ale dobrze funkcjonował ich środek pola, a na skrzydle w indywidualnych akcjach szalał Martinelli. Później znów kopia meczu z City – zmarnowana setka, a chwilę później cios w łeb od Diogo Joty, który upodobał sobie Arsenal, bo trafił już czwarty raz w tym sezonie do ich bramki. Gola na 2:0 strzelił Firmino i było "po ptokach". Dobre 50 minut gry nie wystarczyło.

To Liverpool jest w tej chwili w lepszej formie niż Manchester City. Tym drugim udało się przepchnąć wygraną z Evertonem, gdzie – nie wiedzieć czemu – arbiter nie podyktował ewidentnej jedenastki dla gospodarzy. Był to niemały skandal. Tottenham miesiąc temu skutecznie wypunktował "Obywateli", a szczególnie robił to Harry Kane, natomiast ostatnio z Crystal Palace ewidentnie zawiodła skuteczność. Liverpool za to wyszarpuje kolejne zwycięstwa, nawet jeżeli początkowo im nie idzie – właśnie jak z Arsenalem. Potrafi też się w wyrachowany sposób obronić, jak przed West Hamem w Londynie, kiedy prowadził 1:0 i dotrzymał wynik do końca. A i był mecz z najgorszym w lidze Norwich, które sensacyjnie objęło prowadzenie w 48. minucie na Anfield. Potem poszły trzy szybkie i Norwich pożegnało się z dobrym wynikiem. "The Reds" wyeliminowali też przecież silny Inter z Champions League.

10 kwietnia zapowiada się pasjonujący pojedynek, ale na osobną zapowiedź przyjdzie jeszcze czas.

Related Articles